Z tym filmem można się nie polubić. Ba! Można nie żywić do niego ni krzty sympatii pomimo bycia zadeklarowanym sympatykiem musicali i filmów z wątkiem biograficznym. Jednakże przy odrobinie szczęscia... film ten można uwielbiać.
Miranda w uporządkowany sposób prowadzi nas przez życie wizjonera o którym młodsze pokolenia zdają się wiedzieć tyle co nic. Jonathan Larson jawi nam się w zasadzie jako dość sztandarowy przykład pisarza, który stara się uporać z własnym przeświadczeniem o możliwości wielkiej kariery oraz nieuchwytną ambicją. Ot, kolejna wizja amerykańskiego snu w samym jego sercu, NY. A jednak, mimo pozornej przeciętnośći coś zdaje się urzekać, nas widzów. Może właśnie owa iluzoryczna nijakość zestawiona z ogromnie utalentowanym i pragnącym wielkiej sztuki artystą?
Dobra narracja, odpowiednie mieszanie wątków realnych i jawy. Nietypowa ścieżka muzyczna. A do tego Andrew Garfield, aktorski talent na skalę swojej generacji. Świetna kreacja, prawdopodobnie dająca szansę na realne myślenie o kolejnej oscarowej nominacji.
Miranda, zapamiętajcie to nazwisko, boi tkwi w nim potencjał.